shadowhunters
Wszystko skończyło się szczęśliwie. Demoniczny kielich został zniszczony, Mroczni Nocni Łowcy pokonani, a nowe porozumienia zawarte. Na świecie zapanował pokój, a wszyscy uradowani opuścili Idrys wracając do swoich Instytutów. Głos w Twojej głowie zaśmiał się. Najlepiej by było, gdyby Demony nie ruszały się ze swojego wymiaru i nie atakowały, biednych, głupich Przyziemnych. My, Nocni Łowcy, stworzeni przez Anioła Razjela, mamy brać na swoje barki ciężar tego świata, zapobiegając wszelkim konfliktom i wojnom. Ulepszeni runami i nafaszerowani treningami, walczymy z demonami i Podziemnymi.

poniedziałek, 11 maja 2015

Jak na dobrego Nefilim przystało, pomogę swoim w potrzebie.

Marlene    Samantha   Melissa   Blarrie

    Marlene uwielbiała spacerować w nocy. Ale nie wtedy, gdy brama przypadkowo wyrzucała ją nie w tym miejscu co trzeba i do Instytutu musiała drzeć z buta! Feralne czary.To miał być jej pierwszy Instytut. Była już kiedyś w Nowym Yorku, ale tylko kilka dni. Od zawsze, od kiedy tylko pamiętała mieszkała w Idrisie. Dorastała tam i szkoliła się w Akademii. Ale cóż, w końcu wysłali ją do jakiegoś Instytutu na próbę, by sprawdziła się w terenie. Tak wiele przez to straciła. Tyle zostawiła, tam, w Szklanym Mieście. Teraz miała jednak większe zmartwienie - nie znała Los Angeles i nie miała bladego pojęcia jak dotrzeć do tego nowego "domu".
     Samantha jak zwykle szła pewnym siebie krokiem ze swoimi czarnymi okularami na nosie. Postanowiła wyjść sobie na spacer. Uśmiechnęła się, gdy usłyszała jak to śmiesznie brzmi. Ona i spokojny spacer? Raczej marsz krwi i mordu. Wyciągnęła blond włosy spod czarnej, skórzanej kurtki i przystanęła. Zobaczyła samotną, zbłąkaną istotkę, która ciągnęła za sobą walizkę. Na jej twarz wlazł szatański uśmiech. Powolnym krokiem do niej podeszła, aby nie doznała szoku, gdyby Sam nagle pojawiła się z nikąd. Następnie oparała się o ścianę budynku z rękami skrzyżowanymi na piersi. – Zgubiłaś się? – Zapytała, zaszczycając ją jednym spojrzeniem i powracając do widoku zakorkowanej ulicy. Dziewczyna była typowym Nocnym Łowcą. Wyćwiczona, z runami, zagubiona.
      - Oh! Jesteś z tutejszej Enklawy! Tak, brama siadła, a ja cóż, nie znam miasta. - odparła zmęczonym i smutnym głosem Lenny. Było jej obojętnie kto w tej chwili jej pomoże, ale miła była myśl, że spotkała kogoś swojego. W końcu miała na sobie czary ochronne, więc Przyziemni nie mogli jej widzieć, no nie?
      - Co za pech… - Oznajmiła ze sztuczną, smutną miną. – Jak na dobrego Nefilim przystało, pomogę swoim w potrzebie. Chodź. – Kiwnęła głową w stronę przeciwnego chodnika, wyznaczając kierunek. Dziewczyna była trochę niższa od niej, więc Sam jak zwykle patrzyła na nią góry. Biedna, mała Nocna Łowczyni zgubiła się w dużym mieście. Można by nakręcić melodramat. – Jestem Sam. – Powiedziała, jakby od niechcenia. – Samantha Jones. Zwracaj się do mnie jak chcesz. – Wzruszyła ramionami. Celowo nie podała swojego nazwiska. Jeszcze by ją rozpoznała i ominęła by ją cała zabawa.
      - Wielkie dzięki. - odparła ruda wzdychając. - Od dziś nienawidzę Clave. Serio.- Hmm, ta Nocna Łowczyni była trochę zbyt mrukliwa, ale przecież Miley też tak czasem bywa... Nie, pomyślała, nie ma mowy żeby teraz się rozkleiła. Nie przy dopiero poznanej osobie. A już szczególnie nie Nefilim wyglądającej jak skała. Lenny w tamtej chwili dała by słowo, że od jej towarzyszki biła czarna aura, dziwnie znajoma...
     Przeszły przez ulicę na czerwonym świetle, przyspieszane przez klaksony samochodów. Nie wiedziała czy dziewczyna czuje się komfortowo. W końcu Nefilim przestrzegali zasad, nawet tych drobnych. Pokazała środkowy palec jednemu z kierowców i dostały się na chodnik. Właściwie to tylko Sam nie miała runy niewidzialności. Po prostu nie czuła takiej potrzeby nakładania jej, przecież chciała, aby ją zauważono. Jej słabością była żądza bycia uwielbianą lub w centrum uwagi. To ją zapewne kiedyś zgubi, ale nie martwiła się zbytnio przyszłością. Czerpała tyle ile mogła z danej chwili. Przepychały się przez tłum ludzi, coraz bardziej odchodząc od tutejszego Instytutu. Sam kierowała dziewczynę w stronę opuszczonego budynku.
     Wszyscy w Los Angeles są tacy? Przecież ta Sam zachowywała się w najlepszym wypadku nieodpowiednio. Nie żeby ona była zawsze wybitnie dobrze wychowana, ale no... OH, TAK! Przecież Sam nie miała na sobie runu niewidzialności! Tylko dlaczego go nie nałożyła? Wszyscy przyziemni w samochodach, trąbili na nią (bo Lenny w końcu nie widzieli) gdy przeszła na czerwonym świetle. Zignorowała to i pokazała im środkowy palec. Chociaż, jakby się tak zastanowić Lenny zrobiła by to samo.
- Daleko jeszcze? - zapytała, gdy mijały jakiś stary, opuszczony budynek. Nie chciała być natrętna, ale cała ta sytuacja trochę ją zestresowała.
     Puściła jej pytanie mimo uszu, tylko przewracając oczyma. Dziewczyna była strasznie ciekawska. Stanęła przed drzwiami opuszczonego budynku. Były stare, wykonane z mahoniowego drzewa z wygrawerowanymi runami. Sam wyjęła swoją czarną jak śmierć stelę i nakreśliła runę otwarcia. Zamek ustąpił bez przeszkód i weszły do środka. Meble przykryte były białymi prześcieradłami, a tynk odpadał ze ścian. – Oto i jesteśmy. – Uśmiechnęła się szatańsko. Gdy dziewczyna nie patrzyła, nakreśliła też szybko runę zamknięcia. Nie dało się stąd wyjść, chyba, że stelą Samanthy. Blondynka kopnęła w jej stronę krzesło, dając znak, aby usiadła. – Nie kojarzysz mnie, prawda? – Zsunęła okulary na czubek nosa, tak, że Nocna Łowczyni mogła zobaczyć jej niebieskie, wręcz neonowe tęczówki. – Jestem córką Sebastiana Morgensterna, a ty jesteś jedną z Wayland’ów, nieprawdaż? – Wyjęła swój sztylet i zaczęła go podrzucać w ręce.
     Na te słowa Marlene zrobiło się słabo. O, Aniele, nie! Cofnęła się do tyłu, zderzając się z krzesłem które stało za nią. Popatrzyła w te widoczne, niebieskie oczy. Te oczy. Pożałujesz tego, pomyślała. Bezlitosne, zimne oczy zabójcy, takie same jak wtedy, w dniu w którym Mroczni Nocni Łowcy zaatakowali ukryte w Gard dzieci. Rudowłosa bez wahania sięgnęła prawą ręką do tyłu odchylając się i w ciągu sekundy wyciągnęła, otwierając go, Silver Bow. - Zapłacisz mi za nią!
     Samantha wybuchła niekontrolowanym śmiechem, który echem odbijał się od ścian. – Błagam cię. Chcesz walczyć przeciwko MNIE? – Powiedziała z rozbawieniem wsuwając głębiej okulary i opierając się o białą ścianę. Dziewczyna na pewno wiedziała, że jako Nocny Łowca z krwią demona, Sam jest szybsza, silniejsza i nie zawaha się przed zabiciem kolejnej, niewinnej istotki – Przecież połamię ci wszystkie kości. A tego nie chcesz, prawda? – Znowu zrobiła smutną minkę. Jeszcze raz podrzuciła sztylet, jakby sprawdzając  ile jest wart. – Jeśli chcesz ujść z życiem, jest rzecz, którą możesz dla mnie zrobić. – Przerzuciła się na poważny ton, zerkając na dziewczynę. Nie była typowej budowy Wayland’ów, ale miała zapewne znajomości.
     - Dla ciebie? - prychnęła. - Niedoczekanie! - Zdecydowanie nie zamierzała tak po prostu się dać. Widziała też, że nie może pokazać strachu. To chyba akurat nie było takie trudne, bo czuła w sobie tyle nienawiści, co ta diablica na co dzień.
     Samanta zagryzła wargę. Nie szło po jej myśli. No cóż, nie zamierzała wygłaszać oferty uprzednio nie otrzymując stanowczej zgody od dziewczyny. Mogłaby jeszcze przekazać reszcie co Nocte Mones zamierzają. – A szkoda. – Pokręciła głową. – Zatem, jestem zmuszona do zabicia cię. – Obróciła sztylet, swoją ulubioną broń, w palcach. Napięła mięśnie i uważnie obserwowała ruchy dziewczyny. Bała się. Sam to czuła. Jej nieokazywanie strachu przywołało jej uśmiech na usta. Zgrywa bohatera, co? Cóż, jej opowieść nie będzie miała dobrego zakończenia. 
     - Powiedziałabym to samo, ale cóż, ja nie czuje się zmuszona. Czuję, że jestem ci to winna. - I zaatakowała. Pierwsza strzała posłana znakomicie.
     Z niechęcią złapała strzałę w locie. – Tylko na tyle cię stać? Atak z odległości? Hańbisz swój ród. – aktywowała swój seraficki sztylet i zaczęła niebezpiecznie zmniejszać między nimi odległość. Uchylała się przed kolejnymi strzałami, a widząc jak ręka dziewczyny nie natrafiła na żadną w kołczanie, Sam zaatakowała. Obróciła się przez plecy, zwiększając siłę uderzenia i rozdarła jej kurtkę pozostawiając na ciele paskudną ranę, z której sączyła się krew.
     Poczuła ciepłą, śliską ciecz na swojej kurtce. Krew. Trudno, nie raz już się obrywało. Że niby ona hańbi swój ród? Clary Herondale ma się dopiero czego wstydzić. Chwyciła łuk poziomo i odepchnęła kolejny cios. Krwawiąca rana nie pomagała. Dziewczyna przesunęła palcem po runie zmiany wyrytej na stałe w jej broni. Na końcach Silvy, jak pieszczotliwie nazywała swój oręż Lenny, pojwiły się metalowe bodźce, a cięciwa przylgnęła do łęczyska i wyostrzyła się. Łap to, demoniczny śmieciu!
     Samantha uśmiechnęła się. Nareszcie pojawiła się jakąś akcja, gdyż musiała chwilowo powstrzymać się od tropienia Podziemnych. Chwyciła pewniej sztylet i wyciągnęła drugi. Częściej atakowała niż odpierała nieudolne próby ataków. Z nią tamta nie miała szans. W pewnym momencie blondynka kopnęła rudą, a ta z hukiem upadła na podłogę. Widząc, jak w oczach dziewczyny pojawiły się łzy, dołożyła jej jeszcze raz nogą w brzuch. Cóż, na stopach miała czarne glany więc tylko zaostrzyła ból. Przyłożyła jej ostrze do szyi. Jej serce napawało się już niekrytym strachem Nocnej Łowczyni. Niech cierpi. Niech posmakuje jej nienawiści.
   Krew pokrywała już jej całą bluzkę. Sam. Zabiła. Moją. Siostrę. Tylko to utrzymywało ją w przytomności. Ostrze błysnęło przed jej twarzą i sekundę później już czuła jego zimno przy szyi. Podniosła wzrok na leżącą na niej Mroczną. Jej neonowe oczy świeciły w ciemności, wręcz śmiały się z niej. Mogła chociaż paść z honorem, chociaż ona by na to nie pozwoliła. No właśnie...! W jej zamglonym bólem umyśle pojawił się pomysł. -Zabij mnie. - szepnęła. -Zabij.
    Uśmiechnęła się jadowicie. – Z przyjemnością. – Zrobiła jej ranę sztyletem na policzku. Krew zaczęła bluzgać podłogę. Chciała widzieć w jej oczach przerażenie. Nie zabije jej od razu. Pobawi się z nią w kotka i myszkę, a dziewczyna z każdą raną będzie krzyczeć coraz głośniej. Tortury. Te słowo rozbrzmiewało echem w jej głowie, napawając jej serce czystą przyjemnością. Wbiła jej sztylet w brzuch. Dziewczyna krzyknęła. Uśmiech Sam się powiększył. – No dalej. Krzycz. Wołaj o pomoc. – Powiedziała i przystawiła końcówkę sztyletu do jej piersi, z zamiarem wbicia go w serce.
    Nie podziałało. Jej plan nie wypalił. Miała nadzieje, że tamta widzą, że się nie pobawi, zmieni taktykę, ale tak się nie stało. Musiała działać inaczej. Całą resztką sił odepchnęła nogami leżącą na niej okrakiem dziewczynę Morgernsternów, równocześnie odbierając jej stele. Nie zauważyła. Chwiejnie stanęła na obu nogach, rozstawiając je szeroko. Ściskała Silve tak, jakby była jedyną rzeczą mogącą uratować jej życie. Ale czy tak nie było? Stały mierząc się wzrokiem, ale trzeba było przyznać, że Sam była zaskoczona. Chyba nie sądziła, że Łowczyni w takim stanie uda się cokolwiek zrobić. Uspokoiła oddech na tyle, na ile pozwalał jej na to tak duży upływ krwi i otarła wierzchem dłoni ranę na twarzy. Okay, tylko co teraz?
    Przeszła przez ulicę. Nie miała najmniejszego pojęcia gdzie się aktualnie znajduje. Widocznie się zgubiła. Gubiła się dość często, zarówno w Idrisie , jak i w Amsterdamie, gdzie stacjonowała przed przyjazdem do Los Angeles. Domyśliła się, że jest w tej mniej przyjemnej dzielnicy. Na dworze było chłodno, a do tego wiał wiatr. Mogła przyjechać w czymś cieplejszym i bardziej praktycznym od lekkiego, pudrowego płaszczyka, jaki miała na sobie. Po drodze nie widziała nikogo, raz tylko zauważyła wychudzonego, białego kociaka, który obdarzył ją spojrzeniem swych czarnych jak smoła oczu, by następnie prychnąć i odbiec w sobie tylko znanym kierunku. Nie widziała nikogo, aż do teraz. W zasięgu jej wzroku pojawiła się właśnie wyższa od niej brunetka.
     Biegła przed siebie tak szybko jak mogła. Oddech miała płytki, a pot spływał po jej ciele. Dostała wiadomość od Clave, że jedna z Nocte Mones znajduje się w starej kamienicy. To na nią spadły wszystkie obowiązki, gdy Elizabeth wyjechała do innego Instytutu w sprawach służbowych. Miała na sobie runę niewidzialności, ale mieszkańcy i tak byli zdziwieni, gdy jakaś niewidzialna siła przepycha się przez tłum, szturchając ludzi. Zatrzymała się na chwilę, aby odetchnąć i ogarnęła spojrzeniem otoczenie. Znajdowała się w starszej części Los Angeles. Nie opłacało się dzwonić po posiłki, nim dotrą, Mroczna łowczyni się zmyje. Nie sądziła, że poradzi sobie sama z Samanthą, która o mały włos jej nie zabiła, ale atak z zaskoczenia nadrobił by jej niedociągnięcia.  Nagle zauważyła dziewczynę z runami na ciele. Szybko do niej podeszła. – Cześć. Jestem Melissa Youngheart. Tymczasowo kieruje Instytutem. Jesteś pod moim zwierzchnictwem. – Krótko przedstawiła fakty. – Musisz mi pomóc. Ktoś jest w niebezpieczeństwie. – Kiwnęła głową wyznaczając kierunek, a dziewczyna za nią podążyła.
      Gdzieś słyszała już to nazwisko, jednak nie mogła na długo skupić myśli. - Ja nazywam się Blarrie Gentlesmind. Właściwie, to szukałam tutejszego Instytutu, a znalazłam Ciebie... - nawet nie dokończyła. Ktoś w niebezpieczeństwie? I ona ma pomóc? Ta, która zawsze kryła się w cieniu swojej Parabatai, jednej z najlepszych Nocnych Łowczyń w Akademii? Ona, która zawsze obawiała się treningów, na których musiała walczyć wręcz? Oby Melissa nie kazała jej tego robić, błagała w myślach. Co prawda miała przy sobie noże do rzucania, jedyną broń, z którą jako tako sobie radziła, ale... No właśnie, ale. Ale się bała. Nie była pewna jakie to niebezpieczeństwo, czy atak z dystansu w ogóle będzie możliwy. Czy nie będzie jedynie kulą u nogi. Weź się w garść - pomyślała i pobiegła za dziewczyną z nowo zasianą w sercu nadzieją. Chociaż nie tak trzeba by to nazwać - po prostu nie chciała się skompromitować.
      Zerknęła w stronę Nocnej Łowczyni, która była nieco niższa od niej. – Cóż, powinnam ci chyba przedstawić regulamin, ale nie mamy na to czasu… - Urwała widząc ich cel. Stary budynek, z pozoru opuszczony, ale służący za kryjówkę Mrocznych. Wyciągnęła stelę i na drzwiach nakreśliła runę otwarcia. Wyciągnęła sztylet i weszła do środka. Samantha Morgenstern wygrywała zaciętą walkę z rudą Nocną Łowczynią. Dziewczyna była cała zakrwawiona i z trudem utrzymywała łuk, ale jakoś dawała radę. – Pomóż jej. Zajmę się Sam. – Szepnęła do Blarrie, widząc, że rozpoznała ranną. Melissa rzuciła się na blondynkę, a ta zręcznie odparowała cios.
     Lenny krążyła, będąc coraz słabsza... Widziała, że Mroczna za chwile zaatakuje, aż w pewnym momencie, gdy już się rzuciła znikąd wyłoniła się postać. Niestety Len nie zobaczyła twarzy. Spadła w ciemność.
     Złapała swoją Parabatai w chwili, gdy ta upadła. Lenny pociągnęła ją za sobą, więc dziewczyna znalazła się na kolanach. Do oczu napłynęły łzy, ale odpędziła je. Nie może się rozkleić, nie kiedy przyjaciółka jest umierająca, a ona musi pomóc. Szlachetny powód, jednak nie jedyny - nie chciała, żeby jej słabości zostały odkryte. Zerwała z szyi kremową, bawełnianą chustę i zaczęła opatrywać rany. Nie chciała do siebie dopuścić jednej myśli - mogły być one śmiertelne.
     Odparowała cios Melissy z łatwością. Parę minut się pojedynkowały, ale w końcu Nocna Łowczyni upadła na ziemię nieprzytomna. Jeden problem z głowy. Samantha  poprawiła skórzaną kurtkę i spojrzała w stronę dziewczyny pochylającej się nad Lenny. – Jakie to słodkie. – Powiedziała z uśmiechem i obróciła w palcach sztylet. – Ale niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy. – Podeszła do nich wolnym krokiem i uniosła sztylet, aby zadać ostateczny cios.
    Gdy usłyszała jak Samantha się oddala, otworzyła jedno oko. W duchu cieszyła się, że miała tyle rodzeństwa. Wyćwiczyła na tyle swoje umiejętności aktorskie by mylić wrogów. Blondynka stała do niej tyłem, a Melissa w mgnieniu oka podniosła się z ziemi. Chwyciła najbliższe krzesło i zamachnęła się nim na Mroczną Łowczynię. Sam upadła na ziemię, a sztylet wypadł jej z ręki. Melissa odetchnęła z ulgą i uklęknęła nad Lenny. Wyjęła stelę i zaczęła kreślić jej runy uzdrawiające. – Bless tamuj krwawienie. – Powiedziała i zmierzyła puls rudej. Był niestabilny, ale przeżyje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz