shadowhunters
Wszystko skończyło się szczęśliwie. Demoniczny kielich został zniszczony, Mroczni Nocni Łowcy pokonani, a nowe porozumienia zawarte. Na świecie zapanował pokój, a wszyscy uradowani opuścili Idrys wracając do swoich Instytutów. Głos w Twojej głowie zaśmiał się. Najlepiej by było, gdyby Demony nie ruszały się ze swojego wymiaru i nie atakowały, biednych, głupich Przyziemnych. My, Nocni Łowcy, stworzeni przez Anioła Razjela, mamy brać na swoje barki ciężar tego świata, zapobiegając wszelkim konfliktom i wojnom. Ulepszeni runami i nafaszerowani treningami, walczymy z demonami i Podziemnymi.

piątek, 27 listopada 2015

what really is...

What really is life?
Przyszła na świat w szczęśliwej, kochającej się rodzinie; chodziła do prywatnej szkoły katolickiej, gdzie wychowano ją na ludzi, w miłości i w nabożeństwie; tak przynajmniej chciała żeby było. Urodziła się, wraz ze swoimi narodzinami od razu zsyłając na świat śmierć innego człowieka – matki. Wychowana została przez ojca – alkoholika, z roku na rok, coraz śmielszego w swojej gwałtowności. Jednego dnia potrafił czołgać się przed nią, błagać o jej miłość, o wybaczenie staremu pijakowi; drugiego uniemożliwiać jej wyjście do szkoły – do kumpli. Nigdy przyjaciół, ich nie miała. Miała tylko wianuszek otaczających ją ludzi. Ją – pozytywną. Ją – tak samo niedostępną prywatnie, jak interpersonalnie otwartą osobę. I tylko jedno się zgadzało. Wierzyła w Boga, ale już nie wierzy.
Przestała doświadczając trudów życia, dogorywając na zimnej posadzce w kuchni, po jednej z wielu, ale jedynej tak nieszczęśliwej, zakończonej feralnym wypadkiem kłótni. Widziała wszystko. Ziemię, piekło, oczyszczenie, światełko w tunelu, ale żadnej dobrotliwości. Ziemię – po której stąpała, brutalnie rzeczywistą. Piekło – co w sumie było jednym i tym samym. Oczyszczenie – bo życie przewijało jej się przed oczami. Żałuj za grzechy, Kyleigh – słyszała cichy głos w głowie, podpowiadający jej, że ktoś kto raz zabił człowieka, matkę na początek, zasługuje na pokutę. Jej przyszła szybko.
Było światełko w tunelu – odkupienie, tak zwane nowe życie. Tak samo, a może nawet bardziej popieprzone od poprzedniego. Bez miłosierdzia. Na niego nie było miejsca. Już nie wierzysz, Kyleigh. Pójdziesz do piekła – podpowiadała sobie, kilka lat później, żądna krwi, o głodzie odbierając życie niewinnym ludziom. Już w nim żyję – bo czy istniało gorsze piekło niż kto, na które spisał ją on – jej Stwórca? Ten sam, do którego miliła się przez naście miesięcy i ten sam, którego dłużej niż wielbiła – nienawidziła. Ten, który zwykł się zwać jej rycerzem – wybawicielem od nieszczęsnego losu córki alkoholika, a był zwykłym opatem – skazującym ją na nie-byt, a chorą wegetację. Był ponoć dobry, ponoć troskliwy, ponoć słodki, ponoć wspaniały i ponoć pomógł jej przejść przez te trudne lata. Ponoć. Bo tak sam mówił. A jemu nie wierzyła. Był tylko chorym, niewyjaśnionym, niekontrolowanym zauroczeniem. Więc uciekła od niego, dosłownie i w przenośni, paląc za sobą wszystkie mosty. Czy czasem, jak w jej przypadku – domy. Dobrej nocy, Xavier — życzyła mu wtedy zostawiając pożar rozniecony w jego pokoju. Miał być to sen, z którego nigdy się nie wybudzi. Ale obudził. Prosto do jej prywatnego koszmaru. Podążając za nią wszędzie. Z miasta do miasta. Państwa do państwa. Nawet na jebany, drugi kontynent.

Witaj w Mieście Aniołów, Desair.

Witaj w domu, Kyleigh.

Witaj w piekle, Lust.

What really is death?
Czerwona płachta pościeliła ziemię. Drobne ciało z szelestem opadło na pozorne posłanie, obsypane płatkami krwisto czerwonych róż. Leżała na ziemi. Ciało przy ciele. Zaspokojone pragnienie przy kojącym odurzeniu. Zdawałoby się, że jej policzek ledwie musnął podłoże, zatapiając się w cieple warstwy osłaniającej ją przed chłodem ciągnącym od gleby, a już zasnęła. Pogrążyła się w długim, głębokim śnie. Niepokój żarliwego pożądania i niemoc poddania się mu na ułamek sekundy opuściły jej ciało. Czuła rozluźniające się mięśnie, błogość rozchodzącą się po ciele. Wieczny sen. Przychodzącą po nią śmierć, zgarniającą ją do siebie zimnymi ramionami. Bolało, jak diabli bolało, przechodzenie na drugą stronę. NIe było światełka w tunelu. Była mgła, gęsta, ciężka, przez którą trudno było się przedrzeć. I był ból - ogromny, zabierający dech w piersiach, ściskający rozszarpane gardło. Strużki posoki spływały z jej świeżo rozerwanej aorty. Powoli świadomość przebijała się przez pierwszą falę odprężającego spokoju. Uniosła ociężałe powieki. Przez kurtynę rozmazanego obrazu dostrzegła bordową kałużę, która we śnie wydawała się smagającym delikatnie ciało jedwabiem. Nurzała się w cuchnącej brei, broczyła w niej, nie czując już przejmującego gorąca. Obścielający ją płaszcz jej własnej, teraz już zaschniętej, krwi już nie wydawał się tak malowniczy jak wcześniej. Spróbowała przełknąć ślinę, czując suchość w ustach, metaliczny smak na języku. Obrzydliwie nieznośny, niewyobrażalnie degustujący, budzący mdłości. Skuliła się w miejscu, czując zimno od lewego ramienia. Lodowatą skórę. Zimno przenoszące się z jednego ciała na drugie. Bała się spojrzeć w tamtą stronę. Wprost w oczy swojej ofiary. Jęknęła. Z bólu. Żałości. Ze zrezygnowania. Z bezsilności. Zimne dreszcze przeszyły jej ciało. A z miejsca, w którym się rozchodziły - w każdym, nawet najmniejszym nerwie - przeszywający ból, jakby ktoś przebijał jej skórę, mięśnie i kości, rozpalonymi do czerwoności szpilami. Szarpnęła się. Ludzka natura walczyła z przyswojeniem nowych potrzeb. Organizm prowadził zaciekłą walkę. Zamknęła oczy. Mocno. Ciasno ścisnęła powieki, próbując odnaleźć w mroku, na oślep, po omacku zagubioną zimną kosę. Chciała umrzeć. Istotnie, kiedy w końcu po kilku godzinach wyczerpującej ciało i ducha agonii, poczuła rozluźnienie - myślała, że taki był jej koniec. Przeżyła szesnaście niewinnych lat, żeby umrzeć nieczysto, na betonowej posadzce czyjejś piwnicy, wypluwając na siebie cudzą i własną krew. To chyba nie był jej dzień.

What really is hate?

— C'est vrai? Życzysz mi śmierci? — spytał.

Nie było nic nadzwyczajnego w tym, że długo nie mogła patrzeć z tak małej odległości na wykrzywioną w ironicznym uśmiechu Jego twarz. Za każdym razem kiedy widziała ten ostro zarysowany podbródek i usta zwiastujące gamę słów, jakie miały z nich spłynąć, bijąc ją w uszy swoją bezczelną bezpośredniością. Za każdym razem kiedy patrzyła w jego prowokująco utkwione w niej oczy i przejeżdżała zachłannie spojrzeniem po jego muskularnie zbudowanej sylwetce, nabierała pewności, że facet ten ma jakieś powiązania z diabłem i przyszedł tu by wrzucić ją w czeluści piekieł (a jak wiadomo, czort swego nie brał, nad czym ubolewała, bo pociągnąć go za sobą nie mogła). Nie pozostało jej wiec nic innego, jak odsunąć się raptownie i wlepiać w niego bestialskie spojrzenie, sama walcząc z żarem emocji, rozpalającym ją od środka. Walczyć z małym piekiełkiem wewnątrz niej, palącym umysł do stanu nieużywalności. Tak, wtedy właśnie nabierała przekonania, że chętnie popatrzyłaby jak pali się w tym piekle razem z nią.
— Kotku, słońce, kochanie ty moje, gnoju pierdolony — rzuciła w mało subtelnym tonie, używając słownictwa, które rzadko dało się z nią skojarzyć, a którym w tym momencie jej wargi ociekały w tak przekonującym wrażeniu, jakby na co dzień używała tak twardego języka. – Daj mi drewniany kołek nasączony werbeną, wskaż mi drogę do Twojego łóżka, a niech skonam, zapewnię Ci noc, jakiej do śmierci nie zapomnisz – warknęła utrzymując jednak dystans jaki między nimi narzuciła. Ach, gdyby chociaż w połowie wywoływał w niej takie pożądanie, jaką wywoływał w niej złość, byliby idealnym materiałem na kochanków. Ale ich relacje na ten moment opierały się na określonym schemacie. Ona nienawidziła go za to, że z każdą chwilą miała coraz więcej powodów by nienawidzić go mocniej, a on kochał miłością nieograniczoną to, jak bardzo wyprowadzał ją z równowagi jednym słowem, jednym gestem, każdym kolejnym coraz bardziej, rozniecając w niej wściekłość aż do czerwoności.

— Byłabyś świetną tancerką. Balet. Albo tango? Samba. Coś pobudzającego zmysły, nieświadomego seksapilu, niewinnej prowokacji i uwodzenia...

Nie widziała ani pożądania, ani tej nutki estetyki z jaką na nią patrzył. Widziała go takiego, jakiego wyobrażenie zaszło jej w pamięć. Bezwstydnego krwiopijcę czerpiącego chorą satysfakcję z wchodzenia jej w drogę, kiedy ponad wszystko potrzebowała tylko spokoju. Zawsze miała się za cierpliwą osobę, ale to co On z nią robił, w jaki sposób wybudzał w niej najczarniejsze zakamarki jej duszy.
— Xavier… - rzuciła zbyt łagodnie by nie miała głębszych planów co do niego. Uniosła na niego wzrok, patrząc mdło zielonymi tęczówkami prosto w jego oczy. Milczała, niemo przekazując mu ostrzeżenie w spojrzeniu. Sygnał zwiastujący, ze powoli przegina, a ona nie zna dokładnie granic swojej cierpliwości. To jednak nie starczyło by go uciszyć. Mówił dalej. Ciągnął w tym samym słodkim, niezmąconym żadnym niepokojem głosem. Tak stonowanym, że szczytowała w niej złość za tą jego pewność siebie, z jaką pokazywał, że to ona jest tu słabym ogniwem, a on nie ma najmniejszych powodów do poczuwania się zagrożonym jej towarzystwem. W jednym momencie znalazła się za nim, wykręcając mu ręce do tyłu, mało subtelnie, z pełną irytacją przyciągając go do siebie, żeby mogła pochylić się nad jego uchem:
— Zatańcz ze mną, kotku — szepnęła stawiając mu wyzwanie, najwyraźniej znudzona samymi pustymi groźbami. Nie wydawała się w tym momencie tak litościwa i cnotliwa, jak ją opisał. Ale to mogło łatwo się zmienić. Jak wszystko w niej, w jego obecności. Nie spodziewała się, że zmąci jej umysł w taki sposób, że sama zwątpi co chciała w tym tańcu robić, ale właśnie tak się stało. Jak pytała samą siebie, czy chciała jego śmierci, bez wahania odpowiadała, że tak, ale teraz kiedy on spytał o to głośno, zwątpiła. Szkoda byłoby tak majestatycznej gry ich dwojga, jaką ze sobą prowadzili już od kilku lat. I choć nie potrafiłaby się do tego przyznać – przede wszystkim żal by jej było ze świadomością, że już więcej nie poczuje tej fali palącego gorąca, która jako jedyna dawała jej sygnał, ze jeszcze nie jest martwa od środka. Nie jest zimną skorupą lodu. Coś jeszcze czuje. A skoro on był tego przyczyną – zabicie go byłoby dla niej ogromną stratą.

Taniec – powiedział, patrząc jej w te jasne, emanujące światłem oczy – to przede wszystkim zaufanie. Musisz być pewna, że Twój partner nie rzuci Tobą podczas piruetu o ścianę, ani że nie złamie Ci ręki w nieudolnej próbie pokazu gracji. Taniec to również ekspresja. Pożądanie, nienawiść, miłość, zauroczenie, sympatia, zaślepienie, smutek, rozpacz... Jeśli ktoś powiedział kiedyś, że taniec to zbitka kroków i figur, był większym głupcem niż Ty myśląc, że jedyne co Ci zostało to nienawiść.

Wszystko działo się tak szybko, że nie zdążyła zauważyć kiedy znalazła się w jego ramionach, w jakim tempie ten niewinny zwrot akcji przeobraził się w istną walkę o dominację i w jak gwałtowny, zupełnie nieprzewidziany, bestialski sposób została twardo przywrócona do rzeczywistości, w której odniosła całkowity fiask, może nie bez klasy, ale zupełnie za łatwo dając się przyćmić jego osobie. Przez chwilę była ona i dyktowane przez nią warunki, a później tylko on ciągający za sznurki i ona, jego lojalna marionetka, bezwiednie poruszająca się w rytm jego ruchów. I im pewniej próbowała się wyrwać z jego uścisku, tym ciaśniej on przyciągał ją do siebie, aż w końcu osiągnęli punkt krytyczny, w którym bliżej niego znaleźć się już nie mogła. Była już tak blisko, że wypaliła się w niej cała wściekłość i została tylko niema prośba o zatrzymanie jej w jego ramionach. Nie tylko schwycił jej ciało, udało mu się złapać też jej duszę i cierpiące teraz z roztargnienia psyche, walczące z niebezpiecznie zbliżającą ich ku sobie siłą. Niemalże jęknęła w duchu zdając sobie sprawę, że nie wie co jest jej odpowiedzią. Choć zewnętrznie była nieporuszona, stabilna, obojętna. Wewnętrznie wstrząsnął nią dreszcz. Wrogiej pasji? Ognistej nienawiści? Żarliwego zniesmaczenia? Gorliwej pomsty o uwolnienie jej z łańcuchów jego natarczywości? Pewnie tak. Był blisko, za blisko, jego szept odbił się echem w jej umyśle i zakorzenił się gdzieś blisko jej serca, otumaniając zmysły.

— Ufasz mi, Kyleigh?

Przypomniała sobie. Nienawiść miała słodko-kwaśny smak. Zapach lawendy, zniewalający, usypiający i uśmierzający ból istnienia, pieprzony weltschmerz bytu; wymieszany z wonnym zapachem traw i lasu, upajał przytomność. Tak pachniało głębokie rozgoryczenie. Nieprzytomne uzależnienie od wyższego uczucia. Niezdefiniowanego i zabijającego człowieka od środka, jednocześnie umarzającego cierpkie cierpienia. Lawenda i zapach lasu… nie spodziewała się, że Xavier mógłby pachnieć tak samo. A to olśnienie kosztowało ja więcej wysiłku niż szarpanie się w tańcu o wolność. Przymknęła oczy, uczucie, które rozrywało jej w tym momencie serce musiało mieć powiązanie z niestabilnością emocjonalną, jaką teraz odczuwała, na skutek jego nieposkromionej bezczelności pewnie.
— Ufam… — rzuciła poddając się obecnej sytuacji i rozluźniła jak dotąd spięte mięśnie, nie stawiając już oporu przed tańcem. Oparła się o niego plecami z żalem. Koniec gry. Przegrała. Bo świat by się skończył gdyby nie ufała swojej nienawiści.

— C'est la vraimment magie de Noël.
To właśnie jest magia nowego Narodzenia.

Jeden, dwa, trzy… coś zasysało ją od środka, wynaturzenie wręcz dawało o siebie znać w rzucającej ciałem żądzy. Cztery, pięć… Silne uczucie nią miotające nie potrafiło, a nawet nie mogło znaleźć dla siebie żadnego upustu. Sześć, siedem, osiem… Krew pulsowała jej w żyłach, jak po gorącym seksie, i wszystko jasne… dziewięć… była głodna, zastraszająco głodna. Dziesięć, jedenaście… zdejmując z siebie ubrania, myślała o tej wspaniałej uldze, jaką miała odczuć po spożyciu odrobiny chociaż krwi. Dwanaście… trzydzieści… metaliczny smak, rubinowy odcień prawdziwej rozkoszy, strużka błogiego zaspokojenia spływająca po karku przypadkowej ofiary. Trzydzieści jeden… odór śmierci, wonny zapach okiełznanego głodu. Trzydzieści dwa. Wyszedł… liczyła kroki. Zanurzyła się w wodzie, czując jak po jej ciele spływa płynne cierpienie, zmyta z niej cała nienawiść, rozgoryczenie, żal, chęć zemsty, chęć mordu, chęć… zsunęła się do dołu chowając głowę pod taflą wody. Pragnienie głodu dalej zostało. Wszystko. Aż po rozszarpującą ciało agonię i tęsknotę za… czymś. W tym przypadku świeżo wyssaną, upragnioną, krwią, prosto z żyły. Jęknęła w duchu, jak za każdym razem kiedy czegoś jej brakowało. Jak zawsze kiedy umierała z pożądania. A więc tak się bawią wampirki…

What really is love?
Głosząc fałsze powszechne, istnieje w naturze człowiek, który ma wszystko i wszystkich głęboko tam, gdzie kręgosłup moralny kończy lub rozpoczyna swoją drogę. Ona, jakby sama miała to określić, znalazła by na to bardziej szlachetne słowa: „Swój kręgosłup moralny pociągnęłam do grobu zawczasu – akurat mi się nudziło.” To byłoby jednak obmierzłym kłamstwem. Pogrzebała go, zakopała głęboko w sobie, nie tylko wrzuciła do spróchniałej, zapleśnianej trumny, ale i skazała na zapomnienie w kwaśnej, cierpkiej, brunatnej ziemi . Brutalnie zarżnęła, patrząc jak jego cuchnące, rozkładające się truchło zostaje pożarte przez wyższe uczucia. Szkodniki, pasożyty w jej ciele, przysysające się do jej serca i wyżerające soki jej życia. Pierdolone termity, zamiast próchna, zżerające ludzkie mięso, tkankę mięśniową, a z nią napęczniały od krwawiących wrzodów pulsujący, najaktywniejszy w organizmie mięsień. Dziś martwy. Bowiem ciężko w sobie obudzić obrosłe kurzem organy, oblepione pajęczyną, załatane szwami, bo kiedy raz wyrwie się nieudolnie wyryte łatki, brunatno krwista breja może spłynąć nie tylko po skamieniałym płacie, może się rozlać po poharatanym korpusie, znacząc krwawą rzeź. A kiedy raz smolista ciecz wypłynie ze stłamszonej piersi, a ranę po niej pochłonie pierdolona infekcja, raz zabite dechami serce, rozszarpane rozżarzonymi do czerwoności gwoździami, drugi raz już się nie zagoi. Obumrze, zostawiając w tle odór spalanego białka i zakrzepniętej posoki. DLATEGO właśnie, nie warto zrywać plastrów na powoli konającym organie. Jeśli jednak trafi się ktoś, kto nawet w niej poruszyłby pulsujące żyły i napompował odpowiedni punkt w odpowiedniej części na ciele, odpowiednio delikatnie zaróżawiając obumierającą tkankę… to jasny sygnał. Ona go kocha. Tylko dlatego – pamiętając Jego, widząc Jego, czując Jego, pragnąc Jego, słuchając utworu, przy którym tańczyli po raz pierwszy i ostatni – chce szukać Jego. Tylko dlatego, znajdując go – przykładając z czułością dłoń do jego policzka, patrząc kwilącym spojrzeniem w głębokie tęczówki oczu, chce błagać o wybaczenie. Najpierw niemo. Z wrażliwością doszukując się wybaczenia w jego spojrzeniu. Potem głośno prosząc o przebaczenie.
— Przepraszam Cię — rzuciła cicho, delikatnym, rozmiłowanym ruchem przejeżdżając dłonią po jego policzku — Przepraszam Cię, Xavier — powtórzyła obejmując jego twarz w dłoniach, nie spuszczając z niego rozżalonego, pełnego wyrzutów sumienia spojrzenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz