Przez
wielkie okna na końcu sali wpadały ostatnie promienie słońca. Ale kiedy? Już
zachód? To niemożliwe. Przysięgłaby, że jeszcze chwilę temu wychodziła na
przerwę w południe. Słońce tego dnia miało pole do popisu, bo niebo
nieskazitelnie czyste, nie odziało się w ani jedną chmurkę. Teraz wielka,
ognista kula chowała się za horyzontem.
Dziki
wrzask przeszył nieruchome powietrze, odbijając się od wysokich ścian i kolumn
w pomieszczeniu. Gdyby nie wyposażenie, wielkością sala treningowa
przypominałaby bibliotekę.
Drobna
dziewczynka z rudowłosym kucykiem ustawiała się w pozycji obronnej. Rozstawiła
nogi, ustabilizowała oddech i równowagę, następnie z emocją wysiłku na twarzy
wyrzuciła sztylet, który przemierzył z niewiarygodną szybkością odległość z jej
ręki aż do tarczy.
Drżała,
choć z nieukrywanym zadowoleniem trafiała kolejne cele. Obrót, przewrót, unik,
rzut. Skłon w bok, tarcza z lewej, tarcza z prawej. W takiej sekwencji
poruszała się do przodu, przemierzając salę, zbliżając się ku wielkim szybom,
za którymi rozpościerał się zachód, pokrywający góry Idrisu różowo-fioletowym
blaskiem.
Taka
mała istotka, a po kilku minutach toru znajdowała się już na końcu, przy
podziurawionej wcześniej blokadzie i pokonała ją, docierając do
ostatniego celu. Plastikowy manekin z drewnianymi ochroniarzami, zwrócony głową
bez twarzy ku krajobrazowi. Dziecko Nefilim bez skrupułów, bezszelestnie
sięgnęła po krotki sztylet przy pasie i równie bez żadnego dźwięku poderżnęła
gardło nieruchomemu celowi.
-
Lenny...? - cichy głos odezwał się z drugiego końca sali.
Ćwicząca
odwróciła się gwałtownie do postaci stojącej w wielkich drzwiach, które dla 8
latki były niczym wrota. W oczach wciąż miała dogasające iskierki dzikości i
adrenaliny.
-
Lenny. - powtórzyła postać i weszła do środka, zostawiając korytarz za sobą.
Jej ciało oświetliło zachodzące słońce. Ta sama sylwetka, włosy jaśniejsze o
odcień. Oczy bardziej niebieskie, ale nadal tak samo uśmiechające się
usta.
-
Lenny. - po raz trzeci. - Musisz czasami wracać do domu. Siedzisz tutaj cały
dzień.
Jedna
siostra bliźniaczka tylko przyglądała się drugiej w milczeniu.
-
Oh, no doooobrze. - wymruczała zrezygnowana Len, wywracając oczami, które przez
chwilą stoczyły z Lil wytrzymałościową bitwę.
Zebrała
sztylety i swój własny, z podkową przy rękojeści, schowała do pochwy przy
pasie. To było to samo ostrze, którym poderżnęła gardło kukle.
-
Możemy już iść? - Liliannie odpowiedziało skinięcie głowy.
Z
uśmiechem połączyły dłonie i tym razem Lenny była naprawdę szczęśliwa. Nie
zadowolona, nie usatysfakcjonowana. Szczęśliwa.
***
Kolejna
noc. Kolejna nieprzespana noc. Gwiazdy mieniły się na bezchmurnym nocnym
niebie, a salę treningową oświetlała wielka tarcza księżyca. Czasami
zastanawiała się, dlaczego nie był krwawy jak czerwień, krwawy jak krew.
Srebrny
i złoty blask tańczył na jej rudych włosach, spiętych w kitkę. Była teraz
wyższa i bardziej dziewczęca niż dziecięca, ale nie była to wielka różnica.
Rozstawiła nogi dla równowagi, pocierając runę siły na nadgarstku. Nie była
silna. Nie zasługiwała na to.
W
ułamku sekundy od tych myśli w tarczy na przeciwko pojawiło się wbite na całą
długość ostrze. Serafickie ostrze, z zadartą w dół (lub do góry, jak kto woli)
końcówką. Nie pomyliła się ani o centymetr. Czyste trafienie, prosto w
środek.
Następnie
zajęła się manekinami, ustawionymi dookoła niej, w okręgu. Jedno plastikowe
serce - jedna emocja.
Jeden,
ten pod filarem, naprzeciwko drzwi - wściekłość, która przychodzi pierwsza,
silniejsza od złości.
Drugi,
pod oknami - bezsilność, która otwiera oczy na to, co musisz zrobić, ale
odbiera Ci możliwość uczynienia czegokolwiek.
Trzeci,
w linii równej do drzwi - strach, który poprzedza przerażenie i jest jak
deszcz, z którego wpada się pod rynnę.
Czwarty,
naprzeciwko okien - rozpacz, która nadchodzi zawsze po stracie, świadomość
beznadziejności, która odbiera myśli i czas.
I
piąty, niedaleko stojaka z bronią - pragnienie zemsty, które często chce
przybrać maskę zadośćuczynienia.
-
Lenny? - dziewczyna z dziką furią obróciła się w kierunku manekina numer trzy -
strachu. W akcie samoobrony momentalnie wyciągnęła zza pasa sztylet z
podkową i posłała go prosto we framugę. Dla ostrzeżenia.
W
ciężkich, drewnianych drzwiach stała średniego wzrostu brunetka. Inteligentne
oczy wpatrywały się w dyszącą Waylandównę. Wyczuły, że tym razem jest bardzo
nie tak. Przybyła uniosła obie dłonie do góry, w geście pokojowych
zamiarów.
-
Lenny. - powtórzyła, ostrożnie wyswobadzając broń rudej z drewna. - Rozumiem,
że nie chcesz wracać do domu...
-
Nic nie rozumiesz! - przerwała jej donośnym głosem, który tonem mógłby uchodzić
za krzyk. W sali zapadła cisza. Tępa, ciężka, spowalniająca krew w
żyłach.
-
Ona zginęła przeze mnie! - wrzasnęła Lenny, chwytając ostatnie ostrze jakie jej
zostało i z desperacją wbijając je w ziemię. Została w pozycji klęczącej, a
upięte włosy łaskotały nie wiadomo od kiedy mokre policzki. - Przeze mnie
rozumiesz to, Miley...!?
Znowu
cisza.
-
Moja Lil... - wyszeptała.
Brunetka
podeszła ostrożnie i bezszelestnie, bez najmniejszego skrzypnięcie desek. Cichy
ślisk metalu dało się usłyszeć dopiero kiedy odkładała ostrze obok
przyjaciółki.
Bez
słów objęła ją i pozwoliła by ta cisza nadal trwała. Ale lepiej było przetrwać
ją razem. Szloch dało się usłyszeć, tylko, jeśli nie miało się chorej duszy,
lecz chore serce.
-
Siedzisz tu kolejną noc.
-
Możemy już iść?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz